Polski paradoks: im więcej jest w naszym kraju inwestycji, tym większe problemy mają przedsiębiorstwa, które je realizują.
Liczba mieszkań oddanych do użytkowania w ubiegłym roku wzrosła o 3,6 proc w porównaniu do 2017 r. Jak podał Główny Urząd Statystyczny, zbudowano ich w minionym roku dokładnie 184783.
W ramach dwóch dominujących na rynku mieszkaniowym form budownictwa (deweloperzy i inwestorzy indywidualni) oddano odpowiednio 111,6 tys. (o 6,2 proc. więcej niż w 2017 r. ) i 66,7 tys. mieszkań (o 1,4 proc. mniej ).
Poza tym powstało trochę mieszkań w budownictwie spółdzielczym (3,0 tys. wobec 2,3 tys. w 2017 r.) oraz czynszowym, komunalnym i zakładowym (łącznie 3,5 tys. mieszkań, tj. o 6,0 proc. więcej niż przed rokiem).
W kategorii budownictwa czynszowego miały się też mieścić mieszkania budowane w ramach sztandarowego PiS-owskiego programu tanich mieszkań na wynajem. Program jednak nie wypalił, więc ekipa rządząca woli o nim nie wspominać.
Budują i plajtują
Z jednej strony rynek budowlany rośnie, co jest pozytywnym zjawiskiem. Z drugiej – ten wzrost rynku obnaża słabość finansową wielu jego uczestników.
Rzecz w tym, że duża skala trwających inwestycji wymaga też odpowiednio dużej skali zaangażowania kapitałowego firm budowlanych oraz współpracujących.
Aby skorzystać na zwiększonej fali zamówień, trzeba najpierw zaangażować – przynajmniej częściowo – środki własne. Banki niechętnie bowiem udzielają kredytów. I z tym wiele firm ma problem.
Niska rentowność w budownictwie nie jest zjawiskiem nowym, ale występuje obecnie ze szczególnym natężeniem. Z analizy Euler Hermes, globalnego ubezpieczyciela należności handlowych wynika, że wiele firm już w latach ubiegłych zarabiało stosunkowo mało w stosunku do skali prowadzonych prac – i aby finansować swoje zobowiązania podejmowało się coraz to nowych zleceń.
Firmy nie zwiększały więc rentowności, a w ślad za tym nie gromadziły środków własnych – ale zamiast tego zwiększały ryzyko i zadłużenie.
Ta chroniczna słabość finansowa polskich firm budowlanych, a przynajmniej dużej części z nich, jest jedną z przyczyn obecnej fali niewypłacalności w budownictwie. Inne przyczyny to wzrost kosztów materiałów oraz zatrudnienia i stałe problemy ze znalezieniem pracowników.
Bywało już gorzej
– Nie widzimy obecnie warunków, aby sytuacja miała się odwrócić czyli, by kontrakty były na większą skalę renegocjowane za zgodą zamawiających, ceny materiałów i koszty pracy miały spaść, a dostępność pracowników i możliwości przewozowe materiałów zaopatrzeniowych miałyby się szybko zwiększyć – ocenia Tomasz Starus z zarządu Euler Hermes.
Branża doświadcza stałego już wzrostu liczby niewypłacalności. W 2015 r. – 146 upadłości, w 2018 r. – 172.
Ale jeszcze gorzej było w rekordowych pod tym względem latach 2012-2013, gdy upadło odpowiednio 273 i 253 firmy budowlane. Pamiętajmy jednak, że był to okres najniższego po roku 2000 tempa wzrostu gospodarczego w Polsce, wynoszącego w tych dwóch latach 1,9 i 1,6 proc.
Wzrost liczby niewypłacalności o 14 proc. dla całego budownictwa w skali 2018 roku nie świadczy zatem o powszechnym załamaniu. Jest to jednak już widoczny problem w sektorze infrastrukturalnym, gdyż na przedsiębiorstwa wyspecjalizowane w tych pracach przypada obecnie 70 proc. przypadków upadłości. Pociągają one za sobą na dno wiele zaopatrujących firm produkujących materiały budowlane.
Średniacy mają trudniej
Łącznie całe budownictwo odpowiada za minimum 40 proc. liczby niewypłacalności wszystkich polskich przedsiębiorstw).
Profil upadających firm wskazuje na to, że największe problemy mają obecnie przedsiębiorstwa średniej wielkości, wyspecjalizowane w pracach towarzyszących inwestycjom infrastrukturalnym, głównie drogowym i kolejowym.
Upadają raczej nie najmniejsze i nie te największe – pierwsze są najbardziej elastyczne, szybciej mogą opuścić plac nierentownej budowy i znaleźć nową.
Natomiast największe mają z reguły na tyle zróżnicowane zamówienia oraz własne zaplecze finansowe (spółka matka dająca lub gwarantująca finansowanie), że z reguły nie słyszy się o ich problemach.
Przetrwają najlepsi?
Nic nie zapowiada radykalnych zmian na polskim rynku. Cały czas jest więc tak, że im większa skala inwestycji, tym większe są z reguły problemy z rentownością prowadzących je wykonawców, a więc i skala potencjalnych strat.
To paradoks, bo na świecie zwykle wzrost inwestycji oznacza zwykle okres prosperity dla tych, którzy je realizują – no ale w Polsce jest odwrotnie.
Dodatkowo – wspomniana wcześniej słabość finansowa naszych firm budowlanych widoczna jest nie tylko w trakcie czy na finiszu prac, gdy kontrakt „nie spina się” z poniesionymi kosztami, ale już często na początku, kiedy szerszy front robót wymaga odpowiednio większych nakładów, na które brak środków.
Zbyt rzadko stosowane są w Polsce takie rozwiązania, jak finansowanie zakupu materiałów budowlanych do 90 proc. ich wartości, jeszcze przed wykonaniem prac do których są niezbędne (jak czasami jest już np. na kolei).
– Zapowiedzi indeksacji kosztów i większej elastyczności zamawiających dotyczą nowych kontraktów, więc o ile to nastąpi, będzie mieć realny wpływ na rynek w odroczonej perspektywie kilku kwartałów, może nawet dwóch lat. Do tego czasu nie spodziewam się poprawy sytuacji – uważa Tomasz Starus.
Inna sprawa, że wzrost inwestycji, trudny do opanowania przez nasze firmy i pociągający za sobą falę niewypłacalności, wpływa też na oczyszczenie się rynku. Stopniowo eliminuje z niego firmy, najgorzej sobie radzące w niełatwym modelu polskiego budownictwa.
Dzięki tej selekcji naturalnej powinni przetrwać najlepsi.