(190612) — LONDON, June 12, 2019 (Xinhua) — File photo taken on Oct. 2, 2018 shows former British Foreign Secretary Boris Johnson delivering a speech during the Conservative Party annual conference 2018 in Birmingham, Britain. The race to choose a new prime minister officially started on June 10, 2019 with ten hopefuls bidding to win the biggest job in British politics. (Xinhua/Han Yan)
Jednym z najważniejszych wydarzeń 2019 roku były grudniowe wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii. Partia Pracy, pod przewodnictwem najbardziej lewicowego przewodniczącego w historii, Jeremy’ego Corbyna, poniosła wielką porażkę. Oddała pole odbite torysom dwa lata temu – i znacznie, znacznie więcej. 60 miejsc mniej niż w poprzednich wyborach. Reperkusje tego wydarzenia sięgną daleko poza granice tego jednego państwa.
Labour Party jest dziś największą partią polityczną w Europie – i niemal ostatnią z tradycyjnych socjaldemokracji, która przez kilka lat wydawała się przełamywać zaklęty krąg stagnacji, marginalizacji, a nawet degeneracji, w jakim partie o podobnym profilu i historii zamknęły się na całym kontynencie wskutek najpierw ukąszenia neoliberalizmem, a potem kryzysu finansowego 2008 roku. Lewica w całej Europie patrzyła na Labour z nadzieją – i jako na lekcję, jak inną politykę uczynić możliwą w ramach tradycyjnego systemu partyjnego. Wynik zeszłorocznych brytyjskich wyborów najprawdopodobniej otworzy teraz nową sekwencję wielkich, spektakularnych zwycięstw prawicy po obydwu stronach Atlantyku.
Przewaga uzyskana przez torysów okazała się większa niż przewidywały najbardziej nieprzychylne Labour sondaże i media. Wyniki stanęły w poprzek trendów notowanych w ostatnich tygodniach przed wyborami, kiedy to różnica między Partią Pracy a Partią Konserwatywną wydawała się kurczyć raczej niż rosnąć, a dodatkowo fakt, że w ostatnich latach sondaże cechowało raczej niedoszacowanie Labour, dawał nadzieję na wynik powyżej przewidywań sondażowni. Przewagę torysów powiększył jeszcze zniekształcający proporcje brytyjski system jednomandatowych okręgów wyborczych. 43,4 proc. przełożyło się na 56 proc. miejsc w westminsterskich ławach i większość 80 głosów.
Klęska pomimo popularności programu
Labourzyści przegrali tak sromotnie, pomimo iż znacznie więcej Brytyjczyków popiera sporą część ich programu (koniec polityki zaciskania pasa; nacjonalizacja kolei, energetyki czy poczty; inwestycje w zieloną transformację; wojna z rajami podatkowymi czy uśmieciowieniem zatrudnienia; itd.). Pomimo iż Boris Johnson naprawdę nie cieszy się poparciem większości brytyjskiego społeczeństwa – większość uważa go, zasłużenie, za klauna. Jakby tego było mało, na finiszu wyborów robił wszystko, żeby raczej tracić głosy niż je zyskiwać – nie stawił się na telewizyjnej debacie klimatycznej, odmawiał wywiadów najbardziej szanowanym dziennikarzom, a nawet chował się przed niektórymi do lodówki. A jednak stało się to, co się stało. Jak to było możliwe?
Podobnie jak było z Brexitem – tak wielki wstrząs polityczny nie da się nigdy wytłumaczyć jednym czynnikiem. Poszczególnymi ludźmi kieruje zwykle więcej niż tylko jeden motyw, a całymi społeczeństwami – zwłaszcza tak zróżnicowanymi i nierównymi jak współczesna Wielka Brytania – złożone konfiguracje tych motywów. Szereg analiz wykazał już, że Jeremy Corbyn był przez całe cztery lata pod nieprzerwanym atakiem większości mainstreamowych mediów, nawet tych, które przez dekady uchodziły w Wielkiej Brytanii za lewicowe (szczególnie haniebną rolę odegrał tu „The Guardian”). Udowodniono, że miażdżąca większość medialnych doniesień na temat Corbyna zniekształcała jego stanowisko, demonizowała go lub ośmieszała. Odkąd po raz pierwszy ubiegał się o stanowisko przewodniczącego Partii Pracy, w okresach poprzedzających kluczowe głosowania czy to wewnątrz Partii Pracy czy to na poziomie ogólnokrajowym, w prasie pojawiały się całe serie oskarżeń wyssanych z palca. Że „przyjaźni się z terrorystami” (z IRA, z Hamasu), że był komunistycznym agentem (czechosłowackim, of all places!), wreszcie – że on sam lub jego otoczenie to „antysemici” (bo uważają, że Palestyńczycy są ludźmi i jako takich ich też obejmują pewne niezbywalne prawa człowieka).
Wiele wskazuje, że ogromna część tych fabrykacji smażona była dla mediów przez i we współpracy z kontrolowanym przez torysów aparatem bezpieczeństwa państwa brytyjskiego, a także z siłami obcych mocarstw, zwłaszcza Izraela. Ale przed wyborami w 2017 było tak samo – dlaczego wtedy te kalumnie partii nie zaszkodziły, a w 2019 umożliwiły torysom zwycięstwo na miarę triumfów Margaret Thatcher?
Względny (w warunkach pozostawionych po dekadach neoliberalnego spustoszenia) „radykalizm” manifestu Partii Pracy z roku 2017 nie odstraszył wtedy wyborców, wręcz przeciwnie, przyciągnął wielu z powrotem, a też wielu całkiem nowych. Manifest z roku 2019 nie odjechał stamtąd za bardzo w lewo, żeby miliony ludzi się nagle przestraszyły, że niby „hoho, wystarczy!”. Był raczej reafirmacją tej samej linii, rozwinięciem tamtych propozycji, czymś na kształt: „mówimy serio, nam chodzi cały czas o to samo”. Tylko głośniej. Coś się jednak musiało zmienić, żeby wywołać taki wstrząs, tym bardziej, że w międzyczasie nie wzrosła nigdzie wiara, że to torysi mają jakiś lepszy pomysł na cokolwiek.
Część ludzi zapewne zaczęła wierzyć w kalumnie od samej częstotliwości ich powtarzania; część przestała wierzyć, że przywódca będący celem takich ataków ma jakiekolwiek szanse sukcesu. Ale to na pewno nie wszystko.
Brexit election
Była jedna wielka, znacząca różnica między propozycjami Labour w latach 2017 i 2019: dotyczyła Brexitu. Dwa lata wcześniej Labour oficjalnie akceptowała wynik referendum w sprawie wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, a w 2019, dość niespodziewanie, zapowiedziała drugie referendum. Ta propozycja mogła być „filozoficznie” dobra, w tym sensie, że dopiero dzisiaj wiemy, jak niewiele wiedzieliśmy, co z tego pierwszego referendum mogło w ogóle wynikną i Brytyjczycy powinni mieć prawo zagłosować również nad wynegocjowanymi konkretami. Poza tym partia nie chciała wyalienować żadnej z dwóch części społeczeństwa spolaryzowanego właśnie wokół Brexitu, tym bardziej, że kolejne fale kryzysu ekonomicznego są dziś i tak nieuchronne.
Ale filozoficznie słuszne decyzje mają czasem niepożądane konsekwencje praktyczne. O ile Partii Konserwatywnej udało się zachować swoich wyborców chcących Brexitu i nie utracić tych, którzy byli (i są) za pozostaniem w Unii Europejskiej, o tyle Labour utraciła głosy tam, gdzie jej wcześniejsi wyborcy w referendum głosowali za Brexitem. W 2019 część zagłosowała po raz pierwszy w życiu na torysów, wielu zrezygnowało z głosowania. Może to więc prawda, że były to wybory „na temat Brexitu”, „wokół Brexitu”, że to o zdominował i przyćmił wszystko, przeorał brytyjską scenę polityczną tak, że obrócił ją całą w szachownicę ułożoną z pułapek, źle postawionych pytań, na które niemal nie da się dobrze odpowiedzieć. Cokolwiek by tobą nie kierowało, co chwilę grozi ci, że obudzisz się po jednej stronie albo z neoliberałami, albo z rasistami i nacjonalistami.
Brytyjczycy i Brytyjki zagłosowali en masse wbrew swojemu materialnemu interesowi. Część z nich uwiodły rasizm i nacjonalizm lansowane przez otoczenie Johnsona, nostalgia za Imperium Brytyjskim, ale na pewno nie wszystkich. Część z nich popierała wiele postulatów Labour, ale po dekadzie barbarzyńskich cięć budżetowych torysów po prostu nie wierzyła w realną możliwość ich realizacji. Gorzej nawet: rozjeżdżane przez dziesięciolecia neoliberalnym walcem, rozbite nim na rozerwane, osamotnione jednostki, utraciło wiarę w możliwość odbudowy ogólnospołecznej solidarności, która realizację programu Labour mogłaby uczynić możliwym. Wobec tego – zamiast tego – postawili ostatecznie na coś w ich poczuciu bardziej w zasięgu ręki – żeby już zrobić cały ten Brexit, jak mawia Boris Johnson. Lepiej już było, co będzie to będzie, byle się skończył ten stan zawieszenia i pośmiewisko w oczach świata.
Pułapka i katastrofa Brexitu
Dziś już wiadomo z całą pewnością, że torysi Borisa Johnsona zrobią Brexit za wszelką cenę, żeby ugrać coś na wstrząśniętych w ten sposób rynkach, i sprzedać, co jeszcze zostało rządowi na Wyspach do sprzedania, czyli przede wszystkim służbę zdrowia (NHS, National Health Service). Wiadomo już, że sępami będą amerykańskie korporacje, więc wszyscy oprócz ich akcjonariuszy stracą, a jednak głosy odpłynęły w stronę takich torysów. Kiedyś pisałem, że Brexit będzie katastrofą, ale też, że jego odwołanie byłoby jeszcze większą, bo umocniłoby najbardziej reakcyjne, ultraneoliberalne siły w samej UE i poszczególnych jej krajach członkowskich. Dlatego nie ma się co łudzić wyborem między katastrofą a jej odwołaniem (nierealnym) – kierować natomiast się należy wyborem między różnymi scenariuszami katastrofy, takimi, po których jest co zbierać i odbudowywać, i takimi, po których nic już nie ma.
Ale może sprawa była jeszcze poważniejsza: katastrofą większą od Brexitu mogła być już nawet sama propozycja, że Brexit ewentualnie, hipotetycznie, w jakichś okolicznościach, dałoby się jeszcze odwołać, np. w dodatkowym referendum? I właśnie to się stało, najważniejszym czynnikiem redukującym w ostatniej chwili poparcie dla Labour była ta zmiana, podczas gdy Boris jechał po bandzie ze swoim „Get Brexit done!” i mógł się nawet po drodze chować w lodówkach. Brytyjskie społeczeństwo poczuło, że może im zostać odebrana ta jedyna „ich własna” decyzja, która naprawdę coś w ciągu ostatnich dziesięcioleci zmieniła w brytyjskiej polityce – ten jeden raz, kiedy ich głos okazał się faktycznie mieć znaczenie, i to takie o mocy wstrząsu; ten jeden jedyny raz, kiedy mieli poczucie, że udało im się uderzyć w ekonomiczne elity, zemścić się na nich, naprawdę je znokautować. Nawet jeśli było to zwycięstwo pyrrusowe.
Jak można te wydarzenia w ogóle rozumieć, w parametrach materialistycznego rozumienia polityki? Proponuję hipotezę z kilku kroków oddalenia.
A jeśli kapitalizm już się skończył?
W książce Capital Is Dead filozof/ka McKenzie Wark stawia bulwersujące pytanie. Co, jeśli kapitalizm już się skończył? Nic nie zauważyliśmy, bo myśleliśmy, że rezultatem upadku kapitalizmu będzie, oczywiście (bo jesteśmy lewicą, marksistowską), komunizm. Skoro to, w czym żyjemy, to wciąż nie jest komunizm, to znaczy, że wciąż żyjemy w kapitalizmie. A jeśli kapitalizm już przegrał, tylko że nie z nami (lewicą)? Jeśli my (lewica) przegraliśmy razem z nim, i zwycięstwo należy do kogoś/czegoś innego, jeszcze gorszego?
Nie zauważyliśmy, bo upieramy się traktować wszystko, co widzimy, jako manifestacje tego samego systemu, tej samej „esencji”, która tylko zmienia formy, kostiumy i rekwizyty? Wark nazywa takie podejście metafizyką. Marks uważał pojawienie się kapitalizmu za fenomen historyczny. Tak jak się pojawił, system ten może zniknąć, zostać zastąpiony. Tak jak zastąpić mogły go siły od kapitalizmu lepsze (socjalizm, komunizm), tak mogą i gorsze, nic nie jest z góry przesądzone.
Wark proponuje eksperyment myślowy: co, jeśli burżuazja została pokonana przez klasę społeczną jeszcze gorszą, która przejęła władzę nawet nad nią? Istnienie wciąż burżuazji i proletariatu nie wystarczy, by podważyć trafność jej hipotezy. Przecież kapitalizm i zwycięstwo burżuazji nie zniosły istnienia starszych klas społecznych – np. feudalnych właścicieli ziemskich, kleru i chłopów. Umieściły je tylko w nowej konfiguracji. W kapitalizmie arystokracja i właściciele ziemscy nie przestali istnieć, nie stracili swoich zasobów i możliwości wyzyskiwania chłopów, tylko zostali włączeni w konfigurację, w której ich pozycja podporządkowana została panowaniu i ekonomicznej racjonalności burżuazji. Tak samo dziś burżuazja – klasa właścicieli środków produkcji – została przechytrzona przez klasę właścicieli informacji (albo: wektora przepływu informacji). Burżuazja wciąż istnieje i zarzyna setki milionów proletariuszy w niekoniecznie potrzebnej pracy przy produkcji jej fetyszy. Ale największa władza wcale nie należy dziś do tych, którzy posiadają środki produkcji.
Ci, którzy je posiadają, wciąż mają władzę and tymi, którzy ich nie posiadają, ale sami znaleźli się w sytuacji podporządkowania wobec tych, którzy posiadają władzę nad informacją i informację na własność. Apple i Google nie potrzebują nawet środków produkcji, produkcję zlecają podwykonawcom w Azji. Amazon przerzuca po świecie coraz wydajniej (dzięki coraz pełniejszej informacji, jaką dysponuje i nie przestaje gromadzić) produkty wytwarzane przez innych. Facebook nie produkuje w ogóle niczego materialnego. Władzę nad tymi, którzy posiadają środki produkcji daje im kontrola informacji (patentów, praw autorskich, zagregowanych drobiazgowych danych ściąganych z mieszkańców całej planety, obiegu tych informacji).
Władcy informacji
Argument, że informacja istniała i miała znaczenie już wcześniej, niczego tu nie zbija. Towar też istniał przed kapitalizmem i zwycięstwem burżuazji, a jednak nie był jeszcze tym samym, czym się stał w kapitalizmie i w warunkach klasowej władzy burżuazji. To samo z argumentem, że informacja jest po prostu kolejnym towarem. Jest towarem, ale zupełnie innym niż te, którymi obracał kapitalizm. Tak jak towar w kapitalizmie ma władzę, jakiej nie miał jeszcze w feudalizmie.
Informację wytwarzamy wszyscy cały czas, nie wiedząc nawet kiedy, ciągle podłączeni do urządzeń, które stale ją z nas wysysają. Nawet gdy śpimy, albo gdy myślimy, że jesteśmy klientami albo nabywcami jakiejś usługi (wydawałoby się, że to biegunowe przeciwieństwo pracy). Tylko nie mamy nad nią żadnej władzy, żadnej kontroli, nie podejrzewamy nawet, ile z każdym naszym krokiem jej wytwarzamy. Za to ci, którzy mają nad nią władzę, wiedzą o nas tyle, że – choć nigdy nas nie spotkali – są na przykład w stanie nasze konkretne indywidualne istnienie wytypować, jako wrażliwe na pewne podmuchy chorągiewki, które można w kluczowym politycznie momencie urobić właściwymi bodźcami.
McKenzie Wark sugeruje, że to się stało już wtedy, kiedy większość z nas (lewicy) myśli, że zaczął się kolejny etap, kolejne stadium kapitalizmu. Z początkiem neoliberalizmu. Dotychczasowa marksistowska opowieść o tym wydarzeniu idzie mniej więcej tak. Kapitaliści wykorzystali kryzys (paliwowy, stagflacji) lat 70. XX wieku, żeby zniszczyć pozycję klas pracujących, zmusić je do oddania pola, osłabić związki zawodowe, rozbić klasowe solidarności i skonsolidować władzę poprzez finansjeryzację gospodarki, rozrzucenie po globie łańcucha dostaw, logistykę i przyspieszony przepływ informacji (dzięki komputerom, internetowi, itd.), aż po zatomizowanie społeczeństw przez socjalizację do skrajnego narcyzmu. A jeśli ta opowieść jest nieprawdziwa? Wark proponuje inną: w warunkach kryzysu lat 70. XX wieku kapitaliści uciekli się do tego, by poszukiwać ratunku przed widmem rewolucji w technologiach intensyfikujących przepływ, pozyskiwanie i przetwarzanie informacji. Żeby przy ich pomocy móc przerzucać po świecie produkcję tam, gdzie taniej i siła robocza mniej zorganizowana, szybciej przesyłać tam instrukcje i skuteczniej wozić po świecie półprodukty i gotowe towary, unikając gniewu i oporu pracowników. A jeśli wtedy właśnie wyhodowali na swojej piersi klasę, która może chwilowo pomogła im nie osunąć się nagle pod topór rewolucji, ale niepostrzeżenie przejęła ich władzę i narzuciła siebie jako siłę dominującą nawet nad nimi? Co, jeśli neoliberalizm to nie jest kolejne/ostatnie stadium kapitalizmu, ale już pierwsze stadium następnego (jeszcze gorszego) systemu?
Klasę, która się ponad tym wszystkim wyłoniła i przechytrzyła burżuazję, Wark proponuje nazwać vectoralist class (po polsku byłaby to może klasa wektoralistyczna). Chodzi o posiadanie kontroli nad wektorem (przepływu) informacji. Z burżuazją łączy tę klasę pragnienie utrzymania globalnego systemu wyzysku i dominacji, ale dzieli ją rywalizacja o udział we władzy i korzyściach z tej władzy – przejęła władzę także nad burżuazją, która obudziła się z ręką w nocniku, skazana na jej dyktat.
Osobiście chcę wierzyć, że to jeszcze nie jest tak do końca przesądzone, że wciąż żyjemy w wielkim interregnum i możemy temu jeszcze gorszemu systemowi zapobiec. Że – jak u Petera Frase’a – wciąż są możliwe inne scenariusze. Ale może po prostu jestem mniejszym pesymistą niż Wark.
Brexit jako symptom (jeden z wielu)
Tak czy owak, być może Brexit i wszystkie jego konsekwencje to arena walki między tymi dwiema (dominującymi) klasami? Kosztem reszty z nas? Jedna z tych kilku aren, na których vectoralist class postanowiła w końcu przejąć pełnię otwartej władzy, jasno nam wszystkim pokazać, kto tu rządzi? Film dokumentalny The Great Hack (dostępny na Netfliksie, ubiega się o Oscara) czy najnowszy wyciek dokumentów rozwiązanej firmy Cambridge Analytica, za sprawą sygnalistki Brittany Kaiser, wskazują na inne takie areny.
Hipoteza: vectoralist class można przypisać autorstwo całego Brexitu. Tracącą grunt pod nogami, przerażoną końcem świata jaki znamy część starej kapitalistycznej burżuazji, która jej w tym pomogła, rozbijając się o ściany, byle coś jeszcze w ostatniej chwili ukraść, możemy uważać za jej pożytecznych idiotów. To władcy informacji rozpętali Brexit, żeby pomnożyć fortuny na dramatycznych wahaniach walut i innych aktywów w bezpośrednim sąsiedztwie tego wydarzenia. Dzięki śledztwu dziennikarskiemu Bloomberga możemy już dziś mieć pewność, że wielkie fundusze inwestycyjne grały na nie w okolicach referendum, że miały dostęp do otoczonych tajemnicą wyborczą oficjalnych informacji, i mogły w ten sposób „zaprojektować” wahania rynków; że Nigel Farage, jeden z politycznych prowodyrów Brexitu, musiał działać z nimi w zmowie.
Można powiedzieć, że nihil novi sub sole, bo w kapitalizmie elity ekonomiczne zawsze stosowały – mówiąc Różą Luksemburg – „sztuczki i sposobiki”, żeby kupować i przechwytywać na swoją korzyść formalne procedury liberalnej demokracji. Ale jednocześnie wszystko jest tu zupełnie nowe, bo dziś – jak pokazało referendum brexitowe i wybory prezydenckie w USA – nie trzeba już nawet przekonać jak najwięcej ludzi – wydając na to przekonywanie więcej pieniędzy niż inni. Większość brytyjskich kapitalistów chciała pozostania w Unii Europejskiej. Hillary Clinton wydała na kampanię więcej niż Donald Trump, stała za nią większość kapitalistów. Burżuazja przegrała z vectoralist class, która dysponuje zupełnie nowymi środkami. Przy pomocy analiz statystycznych, algorytmów i projekcji opartych na zagregowanej informacji, potrafi wskazać kilka kluczowych, precyzyjnych kategorii demograficznych, np. ludzi w określonym przedziale wiekowym i majątkowym w kilku statystycznie decydujących okręgach, zlokalizować ich fobie i najskuteczniejsze „czerwone płachty”, i albo zmobilizować je albo do głosowania tak a nie inaczej, albo zniechęcić do głosowania w ogóle. Jest to niby podobne do tego, co w liberalnych demokracjach kapitalizmu robiła burżuazja, ale jednocześnie jest to zupełnie nowa jakość. Burżuazja przegrywa dziś z władcami informacji (których sama uprzednio stworzyła).
Inna taka różnica – tylko pozornie powierzchowna – polega na stosunku tych dwóch klas panujących do kryzysów ekonomicznych.
Informacja i kryzys
Kryzysy są immanentną częścią kapitalizmu, powracają w nim cyklicznie. Historycznie tak to zwykle wyglądało, że cykliczne destrukcje kapitału w wielkich kryzysach były mechanizmem, dzięki któremu system resetował się na ścieżkę wzrostu i długotrwałej (takiej na czas jednego pokolenia) akumulacji i ekspansji. To prawda, że garstka najpotężniejszych kapitalistów, burżuazyjnych oligarchów, wykorzystywała zawsze kryzysy, by zrestrukturyzować stosunki władzy i umocnić swoją własną dominację nad systemem, ale tych zawsze była mniejszość w ramach samej burżuazji. Burżuazja w ogóle, postrzegana jako całość, na dłuższą metę prawdziwych kryzysów (prawdziwych, nie tylko zwykłych wahnięć koniunktury) się boi. Dlatego w ich okresach tak mocno przytula się do faszystów. Woli warunki wzrostu, bo wtedy jest więcej do podziału, mniej własnych trupów po drodze, a i o legitymizację słuszności całego systemu łatwiej, niż gdy wszystko się wali.
Dla władców informacji tymczasem kryzys to idealne środowisko. Zgromadzili już tyle władzy, że skutki kryzysów ich nie dosięgają. Jakby co, bunkry na Nowej Zelandii już zbudowane. Zagregowane informacje oraz technologie ich analizy i przetwarzania pozwalają im właśnie w warunkach kryzysów powiększać swoją władzę, wpływy i majątki, np. grając na towarzyszących im wahnięciach kursów, które są w stanie przewidzieć, zaprojektować, a nawet wywołać. Brexit, Donald Trump, Jair Bolsonaro, Boris Johnson… W kryzysie są jak ryba w wodzie, dlatego jeśli diagnoza Wark się potwierdzi, nie będzie już nawet żadnych cykli. Kryzys od tego momentu będzie już permanentny.
Pojawienie się władców informacji jako odrębnej klasy społecznej, która odbiera władzę nawet burżuazji, przeszło jak dotąd w znacznym stopniu niezauważone, podobnie jak antagonizm i walka o władzę między nią a burżuazją. Dlatego trudno z zewnątrz (z dołu) zobaczyć, że nie są już one dłużej stronnictwami w ramach tej samej, starej klasy.
Brytyjska klasa pracująca od kilkudziesięciu lat znosiła ciosy neoliberalnych ofensyw i wynikające z nich upokorzenia. Od dekady przeżywa intensyfikację tego wszystkiego pod postacią torysowskiej polityki drastycznego zaciskania pasa, która najdosłowniej zabiła dziesiątki tysięcy ludzi. Klasa władców informacji zdołała zlokalizować frustracje „zwykłych ludzi”, najbardziej podatne na wpływy i „czerwone płachty” grupy społeczne, a następnie podsunąć im klaunów zgrywających „anty-establiszment” (Farage, Johnson) oraz narzędzia przedstawione jako sposób uderzenia w „kosmopolityczne elity”, jako szansa na zemstę na nich (Brexit, bo burżuazja kocha Unię Europejską). Jednocześnie zdołała też ukryć swoje własne istnienie jako odrębnej klasy, która walczy (między innymi w ten sposób) o władzę z burżuazją. Zdołała ukryć swój udział w tym całym procesie, rolę w nim odgrywaną. Brytyjskie masy pracujące, myśląc, że mszczą się w końcu na klasach panujących, w istocie dały się wciągnąć w wojnę domową między dwiema takimi klasami, starą i nową (operującą wciąż incognito), walczącymi o udział w torcie i stosunek władzy między sobą. Nieświadomie pomogły nowej dokopać starej. Same zostały z pustymi rękami, ograbione jeszcze bardziej, wystawione na jeszcze więcej ciosów, umacniając nową klasę panującą, jeszcze węższą i potężniejszą niż burżuazja, którą obalić będzie jeszcze trudniej.
Jeśli taka hipoteza jest choć trochę prawdziwa, to lewicy zabrakło, żeby rzucić na to wszystko trochę światła, bo sama nie zauważyła wielkiej systemowej zmiany, która się rozgrywa (lub nawet już się dokonała), wciąż przekonana, że zmieniają się tylko zewnętrzne manifestacje systemu, wiecznej „esencji kapitalizmu”. W skrajnych przypadkach: wierząca do dziś, że z chaosu, w którym się obecnie znajdujemy, da się wyjść podnosząc kilka podatków i zasiłków…